Swoją samotną wyprawę
Sobota, 17 maja 2008
· Komentarze(0)
Kategoria Dłuższy wyjazd
Swoją samotną wyprawę tak jak zresztą wszystkie inne rozpoczynam od stawienia się na dworcu PKP w Katowicach. Wchodząc na peron od razu zauważam znajomą twarz dziadka z którym miałem okazję już kiedyś rozmawiać na temat gór. Po przyjeździe pociągu i omówieniu wzajemnych planów udajemy się do swoich wagonów. Tutaj poznaję kolejnego ciekawego osobnika. Rowerzysta wracający z wyprawy nadmorskiej. Rowerzysta ów zna świetnie tereny którymi mam zamiar sie dziś poruszać, za jego radą więc koryguję troszkę moją dzisiejszą trasę. Podróż mija w sympatycznej atmosferze konwersacji rowerowej.Pogoda jest dobra: świeci słońce, nie pada deszcz, nie ma wiatru. Nic tylko jechać. Z dworca w Bielsku-Białej udaję się w kierunku Szczyrku lecz przed nim jadąc przez Buczkowice skręcam na Godziszka, dalej jadę przez Lipową, Radziechowy prawie do Wieprza. Takim sposobem omijam Żywiec. Potem już tylko Węgierska Górka, Milówka i Zwardoń. W Zwardoniu robię krótki postój na posiłek, a następnie zanurzam się powoli w Słowację. Jadę przez Serafinow i Skalite cały czas z górki na szczęście. W Skalitym za radą rowerzysty z pociągu odbijam na Oscadnice. Po kilku kilometrach gubię drogę i ląduję przy pieszym szlaku na jakąś górkę. Na szczęście zauważam słowacką gaździnę. Gaździna radzi zawrócić i jechać przez Cadce, ja jednak uparcie pytam o drogę alternatywną i okazuje się że wiedzie przez szczyt szuter którym drewno jest zwożone na drugą stronę góry. Pada jeszcze biznesowa propozycja na temat sprzedaży chatki ale ja ładnie dziękuję i wybieram pieszy szlak pod górę. Nie jest łatwo wepchać rower z majdanem na szczyt wzniesienia ale udaje się. Zdobywam górę no-name a potem z łatwością odnajduję rowerowy szlak do Krasna nad Kysucou. Całe szczęście że istniał taki szlak bo gdyby go nie było to pewnie spałbym w lesie. W Ochotnicy z braku innej opcji wjeżdżam na drogę szybkiego ruchu i mknę w stronę Żyliny. Będąc już niemal w Żylinie mam nadzieję że jeszcze tylko kawałek do pola namiotowego w Varinie. Nadzieja matką głupich. Droga do Varina zajmuje mi jeszcze ponad godzinę. Gdy docieram na pole jestem tak szczęśliwy że niemal nic nie może zakłócić mojego szczęścia. A jednak. Gospodarz początkowo robi problemy z przechowaniem roweru. Mam już przed sobą wizję snu w namiocie z rowerem przytulonym do mnie. Na szczęście problem szybko się rozwiązuje i rower jednak trafia do przytulnego pomieszczenia na 3 dni. Ucieszony udanym dniem rozpoczynam wieczór w pobliskim barze szklanką Cofoli.

